„Noc to najgorszy czas by żyć, a 4 nad ranem zna wszystkie moje sekrety."

Posts tagged “anne sexton

list pożegnalny

[Suicide Note by Anne Sexton]

byłoby lepiej,
mimo robaków rozmawiających z
racicą klaczy w polu;
byłoby lepiej,
mimo czasu młodych dziewczyn
upuszczających sobie krwi;
byłoby jednak lepiej
gdybym szybko zamknęła się
w starym pokoju.
byłoby lepiej (jak ktoś rzekł)
nie urodzić się
i o wiele lepiej
nie urodzić się ponownie
o trzynastej
tam gdzie pensjonat,
coroczna sypialnia,
zapłonął.

drogi przyjacielu,
przyjdzie mi tonąć pośród setek innych
wprost do piekła.
zostanę zniczem.
przywitam śmierć
niczym ktoś, kto zgubił soczewki.
życie powiększyło się o połowę.
ryba i sowa są dziś okrutne.
życie buja się w przód i w tył.
nawet osy nie widzą mych oczu.

tak,
te oczy były kiedyś obecne.
te oczy były przebudzone,
te oczy mówiły całą historię-
biedne, głupie zwierzęta.
te oczy nosiły kolczyki,
małe główki igieł,
lekkie, niebieskie strzały.

kiedyś były razem
z ustami jak filiżanka,
barwna gliną bądź barwna krew,
otwarte niczym falochron
na zaginiony ocean
i otwarte jak stryczek
na pierwszą, lepszą szyję.

był taki czas
gdy byłam głodna Jezusa
o mój głodzie! mój głodzie!
nim zdążył dorosnąć
przybył spokojnie do Jeruzalem
w poszukiwaniu śmierci.

tym razem
z pewnością
nie proszę o zrozumienie
a jednak mam nadzieję, że wszyscy
odwrócą głowy gdy nieprzygotowana, ryba uderzy
w powierzchnię Echo Lake;
kiedy światło księżyca,
z głośna ścieżką basową,
rani jakieś budynki w Bostonie,
kiedy prawdziwie piękni spoczywają razem.
rozmyślam o tym, pewnie, że tak,
i myślałabym jeszcze dłużej
gdybym nie stanęła… gdybym nie stanęła
przy tamtym starym ognisku.

mogłabym przyznać
że jestem tylko tchórzem
płaczącym nad sobą
i nie wspominać o maleńkich komarach, ćmach,
zmuszonych siłą rzeczy
ssać świecącą żarówkę.
ale dobrze wiesz, że każdy ma swoją śmierć,
swoją własną śmierć,
czekającą na niego.
a więc już odchodzę
bez starego wieku czy choroby,
dziko, lecz precyzyjnie,
znając najlepszą drogę,
wyznaczoną przez drewnianego osiołka, na którym jechałam tyle lat,
nigdy nie pytając, „dokąd zmierzamy?”
jechaliśmy (gdybym tylko wiedziała)
do tego punktu.

drogi przyjacielu,
nie myśl proszę,
że wyobrażam sobie grającą gitarę
czy ojca wyginającego łuk.
nie oczekuję nawet ust matki.
wiem, że wcześniej już umierałam –
raz w październiku, raz w czerwcu.
jakże dziwnie znów wybrać czerwiec,
tak dosadny ze swymi zielonymi piersiami i brzuchami.
to jasne, że gitar słychać nie będzie!
węże nawet niczego nie zauważą.
New York City nie zrobi to różnicy.
nocami nietoperze będą trzepotały na drzewach,
wiedząc o wszystkim,
widząc, co wyczuwały cały dzień.


pragnąc śmierci

[Wanting to Die by Anne Sexton]

skoro pytasz, większość dni mam w niepamięci.
żyję zwyczajnie, bez skazy tamtych chwil.
aż mnie nawiedzi potęga pożądania.

lecz nawet wtedy nie przeklinam życia.
dobrze znam źdźbła trawy, które przywołujesz,
meble wystawione na działanie słońca.

ale samobójstwa mają własny język.
niczym cieśla pragną znać narzędzia.
i nie pytają po co to.

zwycięstwo przyszło do mnie dwukrotnie,
posiadłam wroga i zjadłam wroga,
przejęłam jego kunszt i magię.

w ten oto sposób, ciężki, rozważny,
gorętszy od ropy czy wody,
spoczęłam, tylko śliniąc usta.

a ciało nagle odeszło w zapomnienie.
nawet rogówka spłynęła z resztką moczu.
samobójstwa zdążyły zdradzić to ciało.

rodzone na nowo, nie zawsze umierają,
lecz odurzona pamięć zna tylko narkotyk
którego widok, ucieszy nawet dziecko.

zaufać życiu pod swoim językiem!—
to, samo w sobie, staje się pasją.
smutny szkielet śmierci; rozbity, rzecz można,

a jednak, ona czeka na mnie, rok po roku,
aby delikatnie wyleczyć starą ranę,
uwolnić oddech ze złego więzienia.

tak zrównoważone, samobójstwa czasem znaczą,
furię w tle owocu księżyca ekscytacji,
dziwne pomylenie chleba z pocałunkiem,

nierozważnie zostawienie książki nieskończoną,
słowa niepowiedzianym, słuchawki zawieszoną,
a miłości, czym by naprawdę nie była, chorobą.


tak jak napisano

[As It Was Written by Anne Sexton]

ziemio, och ziemio
co kręcisz się w wiecznej karuzeli
aż do zagłady,
zagłady totalnej,
wstrząsasz ocenami jak sosem,
rozsadzasz swe jaskinie,
i stajesz się latryną.
twe drzewa to wykręcone krzesła.
twe kwiaty boleją nad swoim odbiciem,
i proszą o słońce pozbawione maski.

twe chmury biel noszą,
chcąc zostać mniszkami
i nowenny śpiewają dla nieba.
a niebo jest żółte od swojej żółtaczki,
jego żyły spluwają do rzek
w których ryba klęka
by zakosztować włosów i kozich oczu.

rzekłabym więc,
że świat się dławi.
a ja, każdej nocy przed snem,
słucham jak dwadzieścia par butów
nad tym dyskutuje.
a księżyc,
w swym ciemnym kapturze,
każdej nocy rzuca się z niebios
by wygłodniałe usta
przyssać do mych blizn.